INSPO
Na Facebooku zaproszenie na wydarzenie brzmiało dumnie: „INSPO- codzienna inspiracja. Codzienna niecodzienność”. Dla mnie organizatorki był to dzień, do którego chaotycznie przygotowywałam się od miesiąca. Zebrałam artystów (osoby, które były w moim gronie znajomych i rodziny. Same kobiety.), wymyśliłyśmy koncept. I od miesiąca mniej lub bardziej gorliwie przygotowałyśmy się do tego wydarzenia. Była to pierwsza wystawa sztuki, którą organizowałam w życiu. INSPO – czyli inspiracje.
Nazwa i koncept powstał, ponieważ każda z dziewczyn miała prace, które dotyczyły czegoś kompletnie innego. To co je łączyło to to, że każda tworzyła z serca. Na bazie, doświadczeń i codziennych inspiracji. Chciałam, żeby ta wystawa okazała się codzienną inspiracją dla innych. Codzienną niecodziennością.
Kreda
– To jest smutne, że wy się tak staracie, a nikt nigdy nie przychodzi – powiedziała Nina, tonem, który nie zdradzał żadnych emocji.
– Ostatnio na festiwal Zuzi przyszli tylko jej znajomi. To dlatego, że promocja jest taka słaba – westchnęłam, próbując nie zdradzać tego jak bardzo jestem podirytowana. Stałyśmy na chodniku ul. Suchej. Ja w kuckach, zapamiętale kredą malowałam strzałki kierujące na wystawę, a Nina stała nade mną z koszyczkiem z kredą, starając się pomóc.
– Basia… te strzałki wyglądają niepoważnie. I tak nikt ich nie zauważy – mówiła Nina. Nina była dziewiętnastoletnią mieszkanką starej Letnicy. Bystra, spostrzegawcza, ale niespecjalnie zastanawiała się nad tym, czy coś co obecnie mówi, może urazić lub kompletnie pozbawić entuzjazmu jej rozmówcę. W końcu po
30 metrach, kolejnych komentarzach i wielu, wielu namalowanych strzałkach, dotarłyśmy na miejsce.
– Po co Ty to robisz? – pyta Nina.
To pytanie trochę zbija mnie z tropu i zmusza do szybkiego zastanowienia, ponieważ w zasadzie się nad tym nie zastanawiałam.
– Eeeeem – zaczęłam mamrotać. – Dlatego, że…. Wydaje mi się, że to jest potrzebne. Ważne jest, żeby mieć kontakt ze sztuką, bo ona nam pokazuje, że jest coś więcej niż przetrwanie. Niż wstawanie rano. Pójście do pracy. Odprowadzenie dzieci do przedszkola i włączenie ulubionego serialu. Poza tym to buduje przestrzeń do tworzenia nowych relacji – powiedziałam, lekko zdziwiona, że właśnie tak uważam.
– O, nawet tu ładnie – odpowiedziała Nina. Uśmiechnęłam się lekko. Bo naprawdę było ładnie. Pomiędzy nowymi blokami w Letnicy, ciągnęła się rzeczka. Dookoła rzeczki było zielono i czysto. Na sztalugach postawione były prace moich przyjaciół. Graficzne i Fotograficzne. Nawet nie wiedziałam, że te prace są takie ładne i pomysłowe. Nie miałam czasu spojrzeć. A pogoda była przepiękna.
Sztalugi
Na wystawę potrzebowałyśmy dwudziestu sztalug. Nie miałyśmy tylu, a ja nie miałam auta. Nie miałam auta i nie miałam prawo jazdy. Po sztalugi jeździłam ze znajomymi. Wycieczka na Wyspę Sobieszewską z dziewczynami – 6 sztalug. Szybka akcja jazdy na stogi – 7 sztalug. Ledwo się zmieściły, a my ledwo znalazłyśmy miejsce do parkowania. I jeszcze w dzień wystawy, szybka podróż do GAKU – w Letnicy – 7 sztalug. Każda z zupełnie innej parafii.
Warsztaty
Na początku nie było za bardzo nikogo. Natalia i Julka z misją ratunkową poszły chodzić po osiedlu z ulotkami i zapraszać ludzi. Pokazywać im drogę i zaznaczać, że to nie dla nas ale dla nich jest ta wystawa. Na warsztatach byli tylko nasi znajomi, którzy zapamiętale robili kolczyki, malowali i rysowali, objadając się ciasteczkami, które kupiła, któraś z dumnych mam artystek. Było fajnie. Ale, przecież nie o to chodziło. Zestresowana chodziłam pomiędzy wystawą, Biedronką, a naszym Klubem, przynosząc ludziom rzeczy i upewniając się czy na pewno wszystko działa tak jak trzeba. Po którejś rundzie zastałam zupełnie nową scenerie. Stół Tosi, na którym były warsztaty z robienia biżuterii był wypchany aż po brzegi dzieciakami (znajomi musieli pójść w odstawkę). Każdy majstrował coś swojego, jego własny wyraz prywatnej codzienności. Powstawały misie dla mamy, rybki dla cioci, serduszka dla ukochanej przyjaciółki. Dookoła chodziła blada Tosia (przyzwyczajona do cichej samotności) otoczona bandą dzieciaków, no bo każdy chciał, żeby jego rybka czy serduszko było ocenione przez prawdziwego fachowca. Trzeba było przynieść kolejne dwa stoły.
Światełka
Zaczynało się robić ciemno. Plan był taki, że kończymy warsztaty i zaczynam zawieszać światełka dookoła prac plastycznych, żeby można było je oglądać aż do nocy. Miałyśmy przygotowane lampioniki, światełka, nawet baterie do światełek (to przemyślane!). Wszystko oczywiście kupione na ostatnią chwile, lub wyżebrane od znajomych. Był problem z kilkoma małymi maruderami, którzy jeszcze chcieli dokończyć swoją biżuterie.
– Misiu, Panie już kończą warsztaty, musimy iść – Powiedziała mama blond sześciolatki o zawziętym wyrazie twarzy. Tosia oczywiście się ugięła i powiedziała, że dziewczynka może jeszcze z nią szybko dokończyć. Dziecko uśmiechneło się szeroko, rozsiadło się na krześle i powiedziało, że w takim wypadku, to ono chce zrobić jeszcze kolczyki, dla cioci, babci i kuzynki. Jednym słowem wystawa zaczęła żyć swoim życiem.
W zasadzie, odkąd zaczęli przychodzić ludzie, wszystko szło jak po maśle. Miła atmosfera, rozmowy, rodziny z dziećmi, psami i rowerkami. Ale czas był na to, żeby zapalać światełka. Marzyłam o tym momencie, gdy prace będą delikatnie oświetlone, światło będzie odbijać się w rzeczce, a jeszcze ciepły wrześniowy wieczór będzie
zapraszał do spaceru. Zaczęłam wyjmować światełka i wieszać je na pracach. Kilk!
Nic. Kolejne, Klik! Światełka nie działają. Okazało się, że nie włożyłam baterii. Więc na spokojnie kryzys zażegnany. Mamy kupione baterie. Jednak pojemnika na baterie nie dało się otworzyć bez śrubokrętu. No i zaczęło się sąsiedzkie rzeźbienie. Janek próbował odkręcić pudełko narzędziami do robienia biżuterii, Julka poleciała do klubu, a mama Misi do swojego mieszkania w poszukiwaniu śrubokrętu. W końcu
zadowolony Pan Marcin wyciągnął śrubokręt z samochodu i stał się odpowiedzialny za oświetlenie.
Epilog
Wreszcie można było usiąść. Światełka były zapalone. Prace rozłożone, a warsztaty się skończyły. Zrobiło się ciemno i cichutko. Ludzie z pieskami przechadzali się dookoła wystawy. Oglądali. Na ławkach młodzież prowadziła prywatne rozmowy, przyciszonym głosem. Siedziałyśmy na kocu okrutnie zmęczone, nie odzywając się do siebie ani słowem. Pięć dziewczyn absolutnie zdziwionych, że to się właściwie nam udało. A udało się to co miało się udać. Włożyliśmy w codzienną blokowiskową rzeczywistość, naszą perspektywę, nasze pomysły i nasze wrażliwości. Wiersze, fotografie, rysunki. Dziewczyny pokazały tej obcej społeczności kawałek siebie. Nie pytając o zdanie. Kładąc im te rzeczy tuż pod nos. A ta społeczność nas włożyła w swój świat: cioć, babć, wujków, wózków, rowerków i piesków. Dzieciaki znalazły moje znaki wymalowane na chodniku i postanowiły przyjść obejrzeć. Pośmiać się z dziwnych twarzy i kolorowych zakrętasów namalowanych na płótnach
Praca została opublikowana w wersji autorskiej w ramach konkursu „Nowe pokolenie mediów: Reportaż społeczny”. Autorka Barbara Dowgiałło zajęła II miejsce.