Dzień, w którym całe miasto przenosi się w przeszłość, zaczyna się
chaotycznie. Biegamy po domu, krzycząc do siebie: “Widziałaś gdzieś tę żółtą
sukienkę?!” albo: “Gdzie jest moja chustka w kwiatki?!” Idziemy na stację kolejową.
Kiedyś kwitła, dziś ożywa tylko tego dnia. Dla kogoś, kto nigdy nie słyszał o tym dniu,
wyglądamy nieco dziwnie; ja, mama i siostra w starych sukienkach, z kolorowymi
chustami na głowach, a tata w koszuli, szelkach i kaszkiecie, ale dzisiaj idealnie
wtapiamy się w tłum, czekający już na miejscu. Wszyscy ubrani są w stare, imitujące
lata czterdzieste, stroje; niektórzy z różnego rodzaju atrybutami: starymi bańkami na
mleko, całymi wózkami z pordzewiałymi garnkami i pierzyną. Gdzieś jeszcze
dostrzec można między ludźmi żołnierzy w wojennych mundurach. Tak właśnie
zaczyna się, jak co roku, Dzień Osadnika w Nowym Dworze Gdańskim.
Początki tego święta były skromne. Przebrało się nie więcej niż dwadzieścia
osób, a wokół nas stało mnóstwo gapiów w swych codziennych ubraniach.
Nagrywali nas.
Miałam wtedy 5 lat i czerwone wstążeczki na końcach dwóch
warkoczy. To była Noc Muzeów, organizowana przez Klub Nowodworski. Najpierw
Samodzielna Grupa Odtworzeniowa “Pomorze”, szczelnie odgrodzona barierkami,
prezentowała przejęcie miasta z rąk Niemców przez Rosjan, następnie mieliśmy
wejść my, zwykli ludzie, odgrywający osadników przesiedlonych tutaj po wojnie. Był
rok 2013, upał, świeciło słońce, wszystko zapowiadało się dobrze, jednak chwilę
przed rozpoczęciem wydarzenia rozpętała się burza. Czekaliśmy. Jak tylko deszcz
ustał, zaczęły się pokazy. Niestety wtedy było już zimno, nikt nie był przygotowany
na takie temperatury. Aby trochę nas ogrzać i podnieść na duchu zaserwowali
wojskową grochówkę, która w tamtym momencie wydawała się najlepszym
jedzeniem, jakie kiedykolwiek miałam w ustach.
Dzisiaj nikt już się nie dziwi, kiedy jeden z żołnierzy staje niedaleko starego
wagonu kolejowego i przez megafon odczytuje Odezwę Centralnego Komitetu
Przesiedleńczego z maja 1945 r. Komunikat zachęca do przesiedlenia się na ziemie
odzyskane, w tym jeszcze częściowo zalane Żuławy. Swojsko brzmią już słowa: “Te
wyludnione obszary czekają na nas – prawowitych gospodarzy. (…) Chłopi! Nie
musicie już emigrować za morze, nowa Polska ma dla was dosyć ziemi na własność,
w wieczyste wasze władanie.” Nikt nie dziwi się, kiedy radośnie biegające wokół
wozu wojskowego dzieci nie z tej epoki, wypytują, czy to one mogą w tym roku nim
pojechać. Wszyscy już wiedzą, co to za dzień i co za chwilę się stanie.
Żołnierze wsiadają do swoich wozów, które stały nieco z tyłu. Tłum rozchodzi
się, aby stworzyć przejazd, ruszają. Na jednym z nich siedzi kapela. Gra i śpiewa
stare pieśni, a reszta dołącza, tworząc prowizoryczny chór. Zasada jest jedna –
musisz być przebrany, jeśli nie jesteś, możesz stać z boku i tylko się przyglądać.
Przemarsz zaczyna się od ulicy Dworcowej. Pierwszy przystanek to pomnik,
poświęcony osadnikom żuławskim; aby ich uhonorować, składane są kwiaty. Dbają o
to organizatorzy wydarzenia, członkowie zarządu Klubu Nowodworskiego. W tym
miejscu odśpiewany jest hymn Polski, przypominający o patriotyzmie naszych
przodków. Ruszamy dalej. Policja wstrzymuje ruch na czas marszu, abyśmy mogli
swobodnie iść. Wkraczamy na ulicę Kopernika i mimo, że jesteśmy już blisko celu,
czeka nas jeszcze przystanek. Mieszkańcy jednego z domów, z własnej inicjatywy,
przygotowują małe przywitanie – poczęstunek. Najczęściej jest to chleb ze smalcem i
trochę wódki, oczywiście tylko dla pełnoletnich. Nic lepiej nie oddaje tamtych
czasów. Po krótkiej chwili tłum rusza dalej i po dosłownie paru minutach dochodzimy
do Żuławskiego Parku Historycznego, zwanego przez nas muzeum.
Różne wydarzenia już świętowaliśmy, ale w tym roku obchodzimy ślub i
wesele. Nie takie prawdziwe, jednak klimat, panujący wokół, pozwala zapomnieć o
fikcyjnym charakterze wydarzenia. Zbieramy się wokół schodów, gdzie stoją państwo
młodzi oraz ksiądz. Zaczyna się ceremonia. Pan młody mówi “tak”, panna młoda też.
Wszyscy świętują, a zabawa się zaczyna. Obok muzeum znajduje się duży trawnik,
to tam zazwyczaj wszystko się odbywa.
Nie można zapomnieć o najważniejszej części każdego wydarzenia, jedzeniu.
Na początku poczęstunek opierał się na przygotowaniu kilku dań przez poproszone
osoby. Moja babcia robi co roku drożdżówkę z przepisu prababci. Z czasem zaczęły
włączać się różne grupy np. koła gospodyń z pobliskich wiosek, w szczególny
sposób angażuje się Koło Gospodyń Wiejskich z Lubieszewa. Jedzenie jest
darmowe, jednak, aby je dostać, trzeba być przebranym. Wydawane jest ze
stanowisk ustawionych przy ścianach muzeum. Aktualnie oprócz drożdżówki można
znaleźć tam szare kluski, pierogi, chleb ze smalcem i ogórkiem oraz kawę zbożową.
Warto wspomnieć tutaj o wolontariuszach, czyli uczniach nowodworskich szkół. To
oni wspomagają wszystkie stanowiska, co pozwala na sprawne wydawanie jedzenia.
Dzisiaj moja babcia przygotowała specjalny tort. To sposób na uhonorowanie nie
tylko jej ojca, który przed wojną wypiekał takie torty, ale też wszystkich osadników,
którzy przybyli na ziemie żuławskie, przywożąc tym samym swoją kulturę z
najróżniejszych zakątków Polski i nie-Polski. Tak narodziła się kultura Żuław.
Podczas tych paru godzin uczestnicy zapominają o swoim obecnym życiu.
Rozmawiają o przodkach, pielęgnują tożsamość. SGO “Pomorze” nadal towarzyszy
nam podczas każdej odsłony tego dnia. Już drugiego roku zniknęły jednak metalowe
barierki. To jedyne takie święto, gdzie mieszają się rekonstruktorzy i zwykli
mieszkańcy, a historia żyje.
Za powstanie i organizację Dnia Osadnika odpowiada Stowarzyszenie
Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego-Klub Nowodworski.
Marzena Bernacka, członkini zarządu Klubu, organizatorka i uczestniczka
święta wspomina: „Zawsze pracowaliśmy nad tym, żeby budować tożsamość Żuław.
Obserwując reakcje społeczne na ten pierwszy raz, kiedy przebraliśmy się za
osadników, pomyślałam, że warto powołać do życia święto, które łączy zabawę z
poczuciem dumy. Tak powstał pomysł, żeby co roku zapraszać mieszkańców do
wspólnego przebierania się, maszerowania ulicami miasta, gotowania potraw
naszych babć – do wspólnego świętowania. Coraz więcej mieszkańców angażuje się
w przygotowania i uczestniczy w tym wydarzeniu. Przyjeżdżają też turyści, aby
obejrzeć ten fenomen. Nie przypuszczałam jedenaście lat temu, że święto rozrośnie
się do takich rozmiarów, ale od początku wiedziałam, że mieszkańcy będą chcieli
współtworzyć to święto. Jesteśmy dumni ze swoich przodków i to nas łączy. Na
Żuławach zostali przecież ci najbardziej wytrwali i najsilniejsi, chcemy ich
wspominać. Żartujemy czasem (my, czyli trzon zarządu Marek Opitz, Mariola Mika,
Łukasz Kępski i Marzena Bernacka – przyp. aut.), że nawet jeśli nie ogłosimy kolejnej
edycji Dnia Osadnika, to i tak w ostatni weekend września mieszkańcy przebiorą się
i przyjdą pod muzeum, przyniosą jedzenie, usiądą razem, zagrają i zaśpiewają, bo to
oni tak naprawdę tworzą Dzień Osadnika.”